Budzę się lekko oniemiała i zdezorientowana. Bolą mnie ręce. Dziwnie się czuję.
Jestem przywiązana sznurem do czegoś w rodzaju haka, przymocowanego do dużej, grubej belki przy samym suficie pomieszczenia. Wiszę jakieś 15 metrów nad ziemią. Na ziemi leżą martwe ciała przez co całe pomieszczenie strasznie śmierdzi. Muszę coś wykombinować i się stąd wydostać. Postanawiam się rozhuśtać i zaczepić nogami o belkę w taki sposób by móc przeciąć line o ostre zakończenie haka. Na początku średnio mi idzie, ale po paru próbach udaje mi się.
Spadam z belki. Ogromna siła uderzenia powoduje,że chwilowo mdleje. Kiedy czuję się trochę lepiej, próbuje wstać. Lekko się chwieje. Czuję palący ból po prawej stronie w okolicach talii. Patrzę w to miejsce. Mam w ciele mega gwóźdź !! Przebił mój bok na wylot. Klękam i łapie obiema rękami za jedną końcówkę gwoździa. Prawdę mówiąc nie wygląda to na gwóźdź. Nie wiem co to jest. Mniejsza o to. Muszę to wyjąć ! Raz... Dwa... Trzy...
Aaaa !! Kurwa ! Krew mi leci i nie chce przestać. Urywam kawałek materiału z koszulki i przewiązuje ją przez pas mając nadzieję, że chociaż trochę zatrzymać krwawienie.
Rozglądam się po pomieszczeniu. Nie mam pojęcia gdzie jestem. Chwiejnym krokiem szukam wyjścia. Przechodzę wśród mnóstwa zwłok. Szczur przebiegł po moim bucie ! Ochyda !! Robaki pożerają człowieka... Ugh...!
Po dwudziestu minutach znalazłam niewielkie przejście, mały tunel.
Czołgam się powoli. Po drodze natrafiam na czaszki, na których jest jeszcze skóra. Zanim dochodzę do końca tunelu słyszę okrzyki ludzi. Przed wyjściem widzę jak przechodzi obok mnie ogromny mężczyzna w japońskiej zbroi ciągnie za sobą, coś co przypomina spory kij bejsbolowy z ostrymi kolcami. Czekam aż odejdzie.
Co mam robić. Nie mam przy sobie nic. Wyglądam z ukrycia żeby sprawdzić czy nie ma nikogo więcej.
Nic nie widzę z tego miejsca. Ruszam do przodu. Chowam się za murkiem. Przede mną są schodach, na szczęście nikogo na nich nie ma.
Za murkiem jest spad w dół. A na samym dole jest tyłu ludzi, że nawet najlepszy matematyk miałby problem.
Jeden fałszywy ruch i mnie zobaczą a w tedy mogiła.
Co ja mam zrobić do cholery. Nagle zauważam, że za samym końcu sali po przeciwnej stronie jest jakby małe okno. Jednak powinnam się przez nie przecisnąć.
Idę do końca schodów. Jestem nad tymi wszystkimi ludźmi. O cholera.
Jedyny sposób żeby się tam dostać to najpierw przejście przez czerwone drewniane sklepienie podtrzymujące złoczew przy schodach i pustej wnęce po drugiej stronie. Muszę przez nią przejść. Ponieważ jestem trochę osłabiona muszę to zrobić na czworaka. Wchodzę na sklepienie podtrzymując się ściany. Czołgam się. Wnęka jest wyżej niż zakończenie sklepienia. Wstaje żeby ocenić jak jest wysoko. Dosięgnąć do niej, ale muszę podskoczyć żeby się jej złapać.
Okej. Wskakuje. Jakoś dałam radę. Chyba nikt nic nie zauważył. Aż dziwne. Idę dalej. Żeby dostać się do okna muszę przejść koło straży. A żeby to zrobić muszę przejść małą krawędzią. Tylko nie na nogach, bo mnie zauważa strażnicy stający przed krawędzi kończącego się pomieszczenia. Muszę przejść tzw. małpką.
Krawędź jest dalej ode mnie więc muszę do niej do skoczyć.
Udało mi się do skoczyć, ale złapałam się tylko jedną ręką.
Przechodzę pod strażnikami. Przez chwile zastanawiam się jak to jest możliwe, że oni mnie nie widzą.
Jestem koło okna. Do skaluje do niego. Łapie się za drewniany parapet. Okno jest lekko zamurowane. Może uda mi się wyważyć je ręką. Chociaż parapet jest na tyle szeroki że mogę na niego wejść. Spróbuje nogą. Patrzę za siebie. Nadal zbierają się żołnierze a największy z nich wydaję z siebie zwierzęce okrzyki...
Wykopuje drewnianą zaporę. Jeden z żołnierzy to usłyszał. W jednej chwili więcej jak milion głów wyrzuciło się w moja stronę.
Szybko przeszukuje przez okno.
Gdzie ja do cholery jestem !?!?!
Biegnę przed siebie. Nagle czuję spad. Spadam w dół. Lecę perfidnie na ścianę. Rozwalam ją.
Jestem na dworzu. Przede mną jest, las. Uciekam do niego i wchodzę na drzewo. Słyszę kroki i krzyki. Szukają mnie. Strzelają w moją stronę. Coś szepczą. Są pod de mną. Oddają kilka strzałów w górę. Jeden pocisk trafia w moje ramię. Gryzę język żeby nie krzyknąć. Żeby być cicho. Bez ruchu. Krwawić w bezruchu. W samotności.
Oni nadal tam są.
Później zasypiam.
środa, 23 lipca 2014
ROZDZIAŁ IX
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz